Quantcast
Channel: Domi w kuchni
Viewing all 42 articles
Browse latest View live

DOMINIKAŃSKI BURSZTYN

$
0
0

To jest "dominikański bursztyn", za jakim przepadam. I wiem, że osamotniony w tym pragnieniu nie jestem. To jest Brugal Extra Viejo. Ron. Rum. Doskonały. W takiej odsłonie. Po godzinach.

Rum, ba!
(c) tres.pimientos

DRZEWO PŁOMIEŃ AFRYKI

$
0
0

Delonix regia, czyli eksplodujący bujną czerwienią flamboyán, albo flamboyant, czy malinche, czy poinciana, zwany drzewem ognistym, albo płomieniem Afryki (ma rodowód madagaskarski).

Na pewno, gdzieś w tropiku (choćby dominikańskim) trafiliście na to niemożliwe drzewo. Tutaj flamboyán - ognisty, w pełni rozkwitu w Parque Mirador del Sur w Santo Domingo.

Dobrze jest skoczyć do parku, najlepiej w maju/czerwcu i położyć się na trawie pod takim gorejącym drzewem...

Ogień w koronie!
(c) tres.pimientos

Na koniu generał Antonio Duvergé. Urodzony w Portoryko dominikański wojskowy z francuskimi korzeniami. Aktywny bojownik o niepodległość Dominikany.

W ogniu walki...
(c) tres.pimientos

AMIGOS W DOMINIKANIE

$
0
0

Pojechaliśmy we trzech. Pablo, Arturo i ja. Tres hombres, tres amigos. Trzech facetów z Polski z imionami przestawionymi na lokalne odpowiedniki, tak jak przestawiliśmy czas, cofając go o kilka godzin, czyli… zyskując na czasie. Dawno nie miałem takiej żywej radości z podróżowania po Dominikanie, takiego wiatru we włosach, takiego bitnikowskiego zatracenia, a praktycznie większość tego co najlepsze w podróży zdarzyło mi się właśnie tam, gdzie zresztą zrozumiałem, że podróż to najpierw skracanie dystansu , każdego, że podróż spełnia się po kawałku, w drodze, en el camino, a nie gdy się kończy.

Choćby ktoś kazał mi lądować na księżycu, pewnie z marszu szukałbym porównań: w Dominikanie to, w Dominikanie tamto... Dawno nie jeździłem po tym kraju z kimś, nie włóczyłem się mając u boku towarzyszy podróży, występując w roli przewodnika, logistyka, trochę kaowca, czy „głównego mafiosa”, jak mnie raz ochrzcił Pablo. To było całkiem budujące doświadczenie i przyznam, że chętnie bym je powtórzył!

Tres Amigos w Las Galeras.
(c) tres.pimientos, República Dominicana 2016
Tres Amigos + bodyguard na pace.
(c) tres.pimientos, República Dominicana 2016

Dotąd odkrywałem Dominikanę w pojedynkę, albo z Bonitą, partnerką moją życiową tłukłem się jakimkolwiek transportem wielokrotnie, od wschodnich krańców wyspy przez „dziki dominikański zachód”, po zagubione w czasie rewiry Haiti, lub z południa na północ, z Santo Domingo do Puerto Plata, czy Sosua, czy gdzie tam jeszcze i z powrotem. Wtedy nachodziły mnie podobne odczucia: przeżywanie tego kraju wspólnie jest nową przygodą, świeżym doznaniem, uruchamia więcej emocji. Podróżując sam, odkładam ciągle w głowie to, co muszę koniecznie pokazać innym, albo inaczej - na co muszę spojrzeć znowu oczami innych. Chodzi o rzeczy duże, małe, spektakularne, czy niepozorne. Ich kaliber, gabaryty, forma, konsystencja nie mają znaczenia. Ważne są impresje, jakie powodują, to impresje są notowane w umyśle, do ponowienia przy kolejnej okazji.

Uwielbiam dzielić momenty zachwytu z drugim człowiekiem. To chyba uzależniające. Ci, którzy mnie znają wiedzą, że potrafię wracać w te same miejsca wielokrotnie, choćby po tych samych śladach, bez znudzenia, z pożądaniem, z apetytem, ze spojrzeniem wyostrzonym na wszelakie zmiany wokół, mniej lub bardziej subtelne. Ponadto, dochodzi wrażenie, pewnie naiwne, iż człowiek wraca jakby do siebie, że dogląda swojego, że stworzył tam jakieś więzi. W każdym razie, gdy innej osobie wyjawię na żywo jedną, czy drugą „tajemnicę” moich wcześniejszych ekscytacji, mam wówczas przekonanie, iż poprzednia podróż dopełniła się, zyskała na wartości. W takim sensie, podróż może trwać w nieskończoność. Miejsca dobrze mi znane poznaję jeszcze lepiej, albo odczuwam mocnej dzięki zaciekawieniu ludzi, których tam zabieram, którzy widzą po swojemu to, co im stokrotnie zapowiadałem. Teraz chwytam ich emocje, spontaniczne reakcje, „olśnienia”. Są dla mnie cennym uzupełnieniem podróżniczych wrażeń. Zawsze.

Tres Amigos w Río San Juan.
(c) tres.pimientos, República Dominicana 2016

W dominikańskich rewirach krążyłem z przyjaciółmi po raz pierwszy. Z Arturem byłem już wcześniej na „miejskim trekkingu” w Londynie i na wojażach po Andaluzji. Przed rokiem, w jakimś nocnym barze w Maladze, gdzie lali do szklanek rum z DominikanyBrugal, powiedziałem: „zobaczysz, przyjdzie dzień, gdy będziemy to pili w oryginalnej scenerii!” I przyszedł. Pablo zaś odwiedzał „Karaiby i inne rewiry”, od jakichś trzech, czterech lat. Znaliśmy się „wirtualnie”. Chłonął wszystko, co karaibskie, czytał, komentował, rozpalał wyobraźnię, choć ciałem przesiadywał tygodniami w Azji, bo miał tam kluski za półtora złotego na obiad. Kiedy przestała go bawić azjatycka muzyka (a jest to meloman pełnokrwisty!) zamienił ją na latynoską. W "realu" widzieliśmy się raz, aby się po męsku napić, co nam wyszło koncertowo.

Jestem szczęśliwy, że udało nam się popróbować tej niemożliwej Dominikany we trójkę, że mogłem im pokazać swoje ulubione „mety”, które odwiedzam z niegasnącym sentymentem, jak Las Galeras, czy Río San Juan. Mamy teraz „wspólną pamięć”, która mam nadzieję wzmocni naszą przyjaźń, pamięć, do jakiej możemy sięgać. A przynajmniej do tych jej fragmentów, jakich nie zdążył wyczyścićBrugal...

Muchas gracias, Amigos!

Tres Amigos + trzy papugoryby na talerzach.
(c) tres.pimientos, República Dominicana 2016
Tres Amigos będą się żegnać...
(c) tres.pimientos, República Dominicana 2016

Z Arturem wróciliśmy do Polski, dopadł go dominikański bakcyl, co było do przewidzenia. Jeśli w sklepie osiedlowym trafi Wam się dominikański rum, albo dominikańska kawa, podziękujcie Arturowi. Sądząc po jego bagażu ma dryg do kontrabandy. Kiedyś poleciłem mu książkę-reportaż Luki Rastello "Przemytnik doskonały". Był lekturą zachwycony. Pablo został dłużej, niebawem wraca. Ciężko mu z tym powrotem. Napisał mi tak: „Mój drogi Przyjacielu! Już za tydzień o tej porze będę w domu. Jeszcze tu jestem. Jeszcze chodzę po tych ulicach. Jeszcze oddycham tym powietrzem, jem te owoce, ale zegar nieustannie tyka. Łzy mi się już w oczach kręcą. Pozdrawiam Cię serdecznie. Ech ta Dominikana”. Wzruszył mnie tym, autentycznie.

Gdy spytałem Artura, jak mu w rutynowej rzeczywistości, odpowiedział: "Masakra. Nie mogę się ogarnąć."

Moi drodzy, Dominikana uzależnia!

Fragment naszego dominikańskiego kalejdoskopu...
(c) tres.pimientos, República Dominicana 2016

KRYMINAŁ W TROPIKU

$
0
0

Usłyszałem, obejrzyj „Śmierć pod palmami” ( Death in Paradise, 2011), gdy będziesz miał okazję. Nie oczekuj nie wiadomo czego, ale obejrzyj, tak czy inaczej, nie pożałujesz. W końcu trafiłem na ten serial w telewizji, na „polskim BBC”, gdzie puszczają pierwszy sezon. U Brytyjczyków leci już piąty. Obejrzałem...

Death in Paradise - Trailer



Serial kryminalny kręcony na Karaibach ma jedną zaletę. Nie można się od niego oderwać. Bo taka fabuła? Ależ skąd! Bo takie Karaiby! Dlatego już wiem, do czego mnie namawiano!

Fabuła umknęła mi po kwadransie. Rozmyła się w popołudniowym karaibskim słońcu. Stała się jedynie... tłem

Co tam morderstwo! Co tam totalnie angielski sztywniak przysłany z „centrali” na rajską wyspę, komisarz-detektyw łażący w takiej spiekocie w pełnym garniturze (ciemnym!), w krawacie, szukający śladów zbrodni pod palmą! Jeśli chcemy suspensu w tropiku, sięgajmy po to, co sprawdzone. np. po "Karaibską tajemnicę" Agathy Christie.

Kto zabił? Bez znaczenia! Jakie landszafty, pejzaże i pejzażyki ujrzymy w kolejnych scenach? O to jest pytanie! O łono tamtejszej natury.

Fikcyjna, serialowa wyspa Saint Marie to w realnym świecie kawalątek Gwadelupy , departamentu zamorskiego Francji. Gwadelupa jest rozłożona na archipelagu wysp w obszarze Małych Antyli. Główna część tego archipelagu wygląda jak motyl , któremu udało się wymknąć po zaciętej walce z siatki-pułapki wrednego entomologa i ma teraz zwichrowane, asymetryczne skrzydła . Jedno z nich, wschodnie, to Grande-Terre, drugie zachodnie to Basse-Terre. Zbliżone są do siebie na odległość mostu, zresztą przerzuconego nad wąską, naturalną cieśniną zwaną Rivière Salée , czyli Słona Rzeka.

"Śmierć pod palmami" zbiera swoje krwawe żniwo dokładnie w północno-zachodnich rewirach Basse-Terre, w plenerach malowniczej rybackiej wioski Deshaies , albo po kreolsku Déhé.

No i masz! Wcześniej obiło mi się o uszy, że serial powstawał na Gwadelupie. Choć nie wiedziałem, że od pierwszej do ostatniej sceny.

Ale umknęło mi najważniejsze . To, że odcinki, jeden za drugim, kręcili właśnie w Deshaies! Takie odkrycie!

Byłem w na Gwadelupie, na Basse-Terre, byłem w Deshaies! Mam na to zdjęciowe dowody. Wracam więc do tego „odkrycia”...

Deshaies i inne rewiry na Basse-Terre

Deshaies. Na dole wioska rybacka, zatoka. Na górze cmentarz, spora nekropolia. Fascynująca skala.
W serialu „Śmierć pod palmami” cmentarz jest raczej starannie „tuszowany”.
Co za dużo śmierci, to nie zdrowo…
(c) tres.pimientos

 

Kościół w Deshaies.
Na prawo domek (z czerwonym dachem), który był serialowym komisariatem policji.
(c) tres.pimientos

 

Plaża w Deshaies.
(c) tres.pimientos

 

Widok na plażę Grande Anse.
(c) tres.pimientos

 

Plaża Grande Anse wydeptana.
(c) tres.pimientos

 

Bulwar Vwé Moun wiodący ku plażom Rifflet i La Perle.
(c) tres.pimientos

 

Plaża La Perle.
(c) tres.pimientos

 

Zatoczka we wiosce Ferry (na południe od Deshaies).
(c) tres.pimientos

 

Plaża w Ferry.
(c) tres.pimientos

 

Zatoka w Deshaies.
(c) tres.pimientos

 

Bière Corsaire, czyli lokalny browarek "Korsarz" w butelce.
(c) tres.pimientos

 

PULP FICTION PO KUBAŃSKU

$
0
0

Wziąłem się za czytanie "Adiós Muchachos" i dobrze zrobiłem. Daniel Chavarría to napisał, Urugwajczyk, rocznik 1933, dla którego Kuba stała się drugą ojczyzną, lata temu. Napisał to hardo, soczyście. Czuć tu nieraz w języku choćby Charlesa Bukowskiego. Mamy czarny humor, wątki kryminalne, tropikalne soft porno, nie inaczej. I wszędzie mamy Kubę, pełnokrwistą Hawanę, lubieżną, rozgrzaną, no i walczącą o przetrwanie, kombinującą, zdesperowaną, pokazaną jaka jest. W tym tekście są, jakby nie patrzeć, bezlitosne diagnozy. Taki przykład:

"To wszystko jego wina – stwierdziła Margarita, mając na myśli byłego męża, po czym dodała ze wzgardą: - No i przez tego łysego kutasa Gorbaczowa, który wszystko spieprzył. Gdyby Związek Radziecki nie upadł, na Kubie nie wprowadzono by stanu wyjątkowego, a Alicja mogłaby dokończyć studia. Z pewnością znalazłaby sobie odpowiedniego męża: kogoś z nomenklatury, technokratę, a może i artystę, o czym marzyła jeszcze w dzieciństwie. Lecz w 1994 roku, gdy kryzys gnębił ich żołądki, ich stopy, a nawet ich umysły, uczucia patriotyczne Alicii osiągnęły granicę wytrzymałości, postanowiła zatem zostać kurwą."
"Żegnajcie chłopcy...
(c) tres.pimientos

Daniel Chavarría, zresztą filolog klasyczny (w Hawanie miał wykładać grekę i łacinę) to barwna postać. Nim zaczął pisać był górnikiem, modelem, pomywaczem, poszukiwaczem złota w Amazonii... Ponoć uprowadził awionetkę, by dostać się na Kubę. I tę Kubę, jak widać, poznał...

["Adiós Muchachos", Daniel Chavarría, Muza 2013]

HAWANA BEZ RETUSZU

$
0
0

"Sztuka ma sens, kiedy burzy autorytety, drażni, budzi koszmary i wściekłość. Tylko sztuka niepokorna, gniewna, bezczelna, gwałtowna i brutalna może ukazać nam tę drugą stronę świata, której nigdy nie widzimy lub raczej nie chcemy widzieć, by nie mącić sobie spokoju sumienia" - mówi Pedro Juan Gutiérrez w "Brudnej trylogii o Hawanie".

Ten Pedro Juan Gutiérrez to jest jak zespawanie Henriego Millera i Charlesa Bukowskiego. Taka karaibska hybryda tych dwóch wygadanych świntuchów, których życie nauczyło pisać. Życie i literatura. Obu poważam. Gutiérrez też jest niezły. Ma rzemiosło, ma słuch i resztę zmysłów w gotowości bojowej. Świdruje słowem. Do tego, wpadł na pomysł, by te swoje hawańskie historie podlać pikantną, tropikalną wyuzdaną salsą, porno-sosem. Wie, jak używać pióra! Wie, jak używać swego "pana i władcy", tego na dole. Chwali się tym po całości. Albo przechwala. Pisze tak, że parskasz śmiechem, gdy on to swoje sromotne położenie, tę całą ledwo zipiącą Hawanę, tę całą wybiedzoną rewolucję, beznadziejny kubański świat, zaraz po tym, jak ZSRR padł trupem i Kuba sama się ostała - próbuje nałogowo leczyć swawoleniem z sąsiadkami, gorącymi Mulatkami, czy Murzynkami.

O Hawanie szczerze, do bólu...
(c) tres.pimientos

Kiedy czytałem to zachłannie ponad dziesięć lat temu, strasznie mu zazdrościłem widoku z balkonu. Wychodził tam zaraz post coitum, czyli po „obcowaniu” i patrzył w dal. Na Malecón, na tę ciągnącą się w nieskończoność, niemożliwą promenadę nadmorską, na tę hawańską wiekuistą "markę". W powietrzu mieszały się zapachy oceanu, rozgrzanego piasku i spalin ze starych buicków.

Gutiérrez eskaluje swą łóżkową ekwilibrystykę w tej Hawanie, jak szalony. Niewiele ma do roboty. Nie je, bo jedzenia nie ma. Pije. Ciepły rum o smaku nafty. Używa. Może zmyśla, ubarwia, nie szkodzi. Kto zabroni tego pisarzowi? Zresztą, kto był w tropiku wie, że nie da się do końca zmyślać. Tropik wzmaga chuć i basta. Wychodzi z człowieka tropikalny zwierz. Jednak, najważniejsze w "Brudnej trylogii o Hawanie" jest to, że Gutiérrez z chirurgiczną precyzją rozprawia się tam z całą kubańską, sięgającą dna rzeczywistością w tzw. período especial, czyli w okresie specjalnym, "przejściowym", na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy przestał istnieć ZSRR (kluczowy żywiciel Kuby!) i nie było komu brać ton cukru z "cukrowej wyspy". Período especial to z grubsza świnie hodowane w wannach, mydło własnej produkcji i... tło dla kubańskiej literatury młodego pokolenia.

"Dziennie łapię jedną, czasem dwie gołębice. Sprzedaję je później po dwadzieścia peso takiemu facetowi, który handluje gołębiami. Podobno na potrzeby kultu, ale nie wiem. Może je piecze i sprzedaje jako kurczaki. Mnie to nie obchodzi." "Moim zdaniem ekshibicjonista (jest ich coraz więcej w parkach, autobusach i bramach) pełni ważną i piękną rolę społeczną: erotyzuje przechodniów, wydobywa ich na chwilę z codziennego stresu i przypomina, że mimo wszystko jesteśmy tylko pierwotnymi i słabymi stworzeniami. Biednymi zwierzętami, które są wciąż niespokojne i nienasycone." "Od tego czasu nie cierpię tych dwóch słów: sensowny i rozsądny . Są pełne fałszu i obrzydliwej pedanterii. Służą, by ukrywać prawdę i kłamać. Wszystko jest bezsensowne i nierozsądne. Historia, życie i wszystkie epoki są zawsze bezsensowne i nierozsądne. My też. Każdy z nas z natury jest nierozsądny i bezsensowny. Zawsze jednak dajemy się zapędzić do stada i pozwalamy nałożyć sobie uzdę i kaganiec."

Żałuję, że nie miałem ze sobą Gutiérreza w Hawanie jakieś dwadzieścia lat później, po wydarzeniach, jakie opisuje. Jeśli traficie na tego kubańskiego literata, wyszperacie go w bibliotece, gdzieś w antykwariacie, przeczytajcie koniecznie! To jest kawał Kuby wydrążonej do szpiki kości. Gutiérrez nie opowiada raczej bajek. Można to sobie dzisiaj wyobrazić, zobrazować, można to sobie ułożyć w głowie, wystarczy włóczęga po nadal zapuszczonym, często zalanym ściekami, robotniczym, jak mówią, dystrykcie Centro Habana. Tam, w złuszczonych od wilgoci kamienicach, bije serce i pulsują inne organy prawdziwej Kuby, wymęczonej dekadami złudzeń.

Jak pisał Gutiérrez "Jeśli komuś brak wiary, każde miejsce jest dla niego piekłem."

["Brudna trylogia o Hawanie", Pedro Juan Gutiérrez, Zysk i S-ka 2004]

MARSZ PRUKACZA

$
0
0

Jeśli lubicie łazić, w sensie nie biegacie, jak teraz biega cała Polska w maratonach, pół maratonach, albo tam i z powrotem, a raczej łazicie, przebieracie równo nogami tj. trekking uprawiacie na podwórku, albo na innych hektarach, gdzieś w polu, gdzieś w górach, na jakiejś szosie, na jakiejś pustyni, może na bagnach, bo kto tam wie, to ja Wam rekomenduję z racji tego, że sam lubię okrutnie łazić - książkę o tytule wręcz idealnym: "Szaleństwo marszu".

Mnie to szaleństwo łażenia objawia się nie tylko na Karaibach, choć tam kilometrów po różnych wyspach nabiłem multum. Mnie nosi po prostu wszędzie, bo mam chyba nogi Cygana, kręci mnie, świerzbi, nie usiedzę, no i łazić nie przestaję; w śniegu łaziłem, w deszczu, w ogniu sirocco znad Afryki, w „traktorach”, „japonkach”, czy innych pomykaczach. Dużo łazić muszę, bo jak swojego nie wychodzę to źle z mną. I nie chodzi o jakieś tam spalanie czegoś na gwałt, jakichś kalorii, mnie się tego liczyć nie chce, to efekt uboczny. Ważne, jak się czuję, a gdy jestem „po przejściach”, to czuję się rewelacyjnie! Chodzi o to aby iść, przed siebie, przeć do przodu, dobrym tempem, bez zawieszania się. W ten sposób ogląda się kraj, jeden czy drugi, po kawałku, intensywnie, na żywo.

Marsz, marsz, szaleńcze!
(c) tres.pimientos

Książkę o tym wariackim maszerowaniu po planecie naszej długiej i szerokiej, napisał pewien Francuz, dziennikarz, pisarz, tekściarz, fanatyczny podróżnik, maniakalny wędrowiec - Jacques Lanzmann, który przeszedł już samego siebie. To znaczy, odszedł w zaświaty. I tam pewnie także nie stopuje. Miał Jacques swoje lata i do końca, jak to się mówi, łaził jak... stary. Znalazł sobie sposób na życie - łażenie. Przemierzył chyba wszystkie pustynie na świecie, Saharę zdobył ponoć mając 19 lat. Trekkingi trafiały mu się wszędzie. Lubił łazić po wyspach, pokonał np. wulkaniczny Reunion. Łaził po Europie. Po Afryce. Po Azji. Tam, gdzie pieprz rośnie. Tam, gdzie go nogi poniosły. Pod każdą szerokością geograficzną.

Jacques planuje kolejną "przechadzkę".
Photo source: www.fumeursdepipe.net
"Straciwszy siedem kilogramów tłuszczu na zalanych wodą polach ryżowych Celebesu, w najlepszej formie wyruszyłem na spotkanie zielonego piekła Borneo".

Normalnie, był z niego Rambo-piechur, chodziarz wszech czasów.

Jacques lubił zmieniać klimat i glebę, po której łaził w jakimś tajemniczym modelu butów Nike (nie chciał zdradzić, w jakim dokładnie, ponoć bardzo prostym i tanim, tajemnicę wziął do grobu).

Lanzmann pisze o łażeniu różnie, nieraz dość poważnie, rzetelnie, nieraz nazbyt pompatycznie, bywa, że mądrzy się, jak człowiek, któremu by pasowało być guru (bo nim jest?), przeważnie jednak pisze o wszystkich dolach i niedolach szaleńczego wędrowania z dystansem, ironią, często bardzo zabawnie, często soczyście:

"W marszu nie ma mowy o powstrzymywaniu gazów. Wędrowiec jest słynnym prukaczem. Trzeba przyznać, że żywność - fasola, makaron, suchary, zepsute mięso, zanieczyszczona woda - torturuje a nawet zatruwa wnętrzności. Należy jednak zauważyć - i nie wymaga to głębszych badań - że kobiety puszczają mniej gazów niż mężczyźni. Są od nich dyskretniejsze i czyściejsze."

Francuz nie ubarwiał. Chodzić i prukać radośnie to jak wyzwolenie. Taki wysiłek fizyczny i maniery salonowe wykluczają się.

Wydaje mi się, naiwnie czy nie, że gdy idę na całego, to krajobraz, jaki przecinam, wbija się we mnie, zostaje tam. Dobrze później pamiętam, jak po drodze zmieniało się otoczenie. Najpierw były winnice, potem gaje oliwne, zagony arbuzowe zasieki z opuncji, to na Sycylii, albo najpierw palmy kokosowe, całe palmowe wzgórza, to w Dominikanie. Potem pola ryżowe, dominikańskie nie wietnamskie, i nagle las, taki jak nasz, normalny liściasty, a potem akacje, już nie takie, jak nasze, tylko spłaszczone, równiutkie, jak na sawannie. Pod nimi czerwona ziemia, a dalej gęste chaszcze, busz i jeszcze kaktusy, sukulenty niemożliwe, jak gigantyczne proce, to już blisko Haiti, niżej w cieniu "dominikański smok" w masce nosorożca, to sjestująca iguana z rogami na pysku, iguana rinoceronte, typowa tutaj, nie jedna, całe stado. W zasięgu wzroku zasolone w diabły jezioro z "Kozią Wyspą" po środku, gdzie azyl znajdują krokodyle.

A dalej piach, kurz, wejście do miasteczka, któremu lepiej byłoby zostać wioską, tonącą w letargu. I koza liżąca krawężnik, i wyleniały kundel, ospały, szczający na felgę, jakieś wymuskanej fury, jakiś dziadunio drapiący się po brzuchu z wielkim pępkiem, osobliwym wystającym, jak niewkręcona śruba, i małoletni zasmarkaniec, nagi zupełnie, jedną dłonią trzymający własnego pędraka, drugą loda, ściekającego mu aż do łokcia. Stoi przy nich czarna świnia, może czegoś chce, wbija swe świńskie ślepia w hałdę zielonych plátanos. I jeszcze jakaś muchacha robi pranie, te prześcieradła będą ładnie pachniały, czuć to wyraźnie, muchacha ma mokre włosy, musiała je niedawno spłukiwać, woda wciąż ścieka jej z kędziorów. Przy niej znajoma, w jaskrawych legginsach, podciągniętych frywolnie tak, że widać tam na dole pata de camello - "kopytko wielbłąda", co jej nie przeszkadza.

Mijam obie, mijam rzeczy, zdarzenia po kolei, świadomość i podświadomość przy tym wszystkim pracują na pełnym obrotach, non-stop rejestrują, jakby ładowały się słońcem. Sam jestem zaskoczony, jak to działa, jak się w głowie odkłada, jak dużo można zapamiętać, zakodować. To się utrwala, jak obraz panoramiczny, to się w człowieku przewija poza nim i on to potem odkrywa, wyciąga z siebie, kiedy już siada w ciszy i daje rozpędzić się wspomnieniom.

Ja też coś chyba zostawiam w tamtym krajobrazie, w tamtym powietrzu, w czasie, zawsze coś, swój podziw, jakąś refleksję i pot, dużo potu, lubię po prostu iść, ten etap dochodzenia, że tak powiem, długiego, intensywnego dochodzenia najbardziej mi odpowiada.

W Río San Juan, Dominikana.
(c) tres.pimientos
W Deshaies, Gwadelupa.
(c) tres.pimientos

Fajnie jest połazić po nowym terenie, szczególnie po tropiku, który kipi, gdzie jak pisał w "Hebanie" Kapuściński"wybujała i niestrudzona biologia nieustannie pracuje, rodzi, krzewi się i kwitnie", fajnie poodkrywać różne lokalne kąty, niespiesznie, po swojemu, z niegasnąca ciekawością. A potem zajść do przydrożnego baru, na popas i zerknąć na zachlapane, uciapane, "krótkie menu", i zjeść co tam mają, rybę zjeść!, bo gdy morze widać, jak na dłoni, to trzeba dać się morzu nakarmić, potem popłukać to wszystko piwem, zmrożonym niemocnym, odprężyć się, i dalej przed siebie, póki dnia jeszcze kawał zostało...

Pewnie do "Szaleństwa marszu" kiedyś spontanicznie wrócę. Tymczasem polecam lekturę! Warto przeczytać, warto wdrożyć. Mamy tu coś dla ducha i od razu dla ciała, dla tej równowagi, jakiej nam potrzeba najbardziej.

["Szaleństwo Marszu", Jacques Lanzmann, Zysk i S-ka 2010]

ROŚLINA ŚWIĘTEJ ŚMIERCI

$
0
0

W tej powieści "Dżungla we krwi" Tomasza Turowskiego, jaka mi wpadła przypadkiem w ręce, jest wszystko. Za recenzję wystarczyło by to wymienić i dodać, że to się ze sobą dość sensowniełączy, że autor miał zamysł, że chciał to bardzo napisać i przy okazji mu to wyszło.

Mamy tam więc: dżunglę, krew (dozowaną znośnie), roślinę "świętej śmierci", czyli kokę, mamy wyznawców tej Santa Muerte, czyli meksykańskich narcos, czyli kartele narkotykowe, no i mamy, nie inaczej, kolumbijską partyzantkę FARC, która po swojemu siedzi w dżungli i zamiast być po dawnemu lewicowa, jest biznesowa, a dokładnie narkobiznesowa, i nie tyle preparuje sławetny "śnieg", ile głowi się nad tym (zdalnie, przy pomocy Rosjan!), jak tu do tego śniegu dodać coś, co zmieni jankeskich ćpunów na własnym podwórku w... kanibali.

Parsknąłem tu tęgim śmiechem, lecz mój własny kolumbijski "kontakt" przekonał mnie, że to jest możliwe. W porządku. A skoro o kontaktach mowa to dalej mamy w tej powieści: starcie wywiadów, kontrwywiadów na trzech kontynentach, na pełnym gazie. Polski agent Paweł dużo podróżuje. To bardzo oblatany agent. Jak startuje w Hawanie, gdzie robi przy... polskiej ambasadzie, tak go niesie do Las Vegas, Cancunu, Buenos Aires, nad Wodospad Iguazú, potem do Bogoty i dalej hen w kolumbijską dzicz, gdzie sprawuje kontrolę herszt FARC, legendarny Manuel Marulanda Vélez ze swoją wierną kompanią. Paweł, stary wyga wywiadu, radzi sobie całkiem nieźle ze starym wygą partyzantki.

Taki Manuel Marulanda (Tirofijo) wg. Fernanda Botero
Museo Botero, Bogota
(c) tres.pimientos

Te podróże Pawła to nie tylko przeloty z A do B i jakaś akcja w trymiga. Autor chce byśmy poczuli klimat miejsca, jednego czy drugiego, trochę tego Meksyku, tej Argentyny, ciut Hawany, choćby takiej, no wiecie, lubieżnej, ale już najbardziej chce byśmy wypocili siódme poty w kolumbijskim tropiku, w amazońskiej selwie. I wypocimy, bo te opisy robią swoje. Dżungla Turowskiego żyje, pleni się, mnoży leśnych ludzi z kałachami, jacy chętnie zafundują zdrajcy, "cztery palmy". Co to takiego? Doczytacie sami.

Powiem tak. Mnie się ta powieść podobała. Co więcej, niektóre fragmenty czytało mi się tak, jak w najlepszych czasach powieść Andrzeja Wydrzyńskiego "Ciudad Trujillo". Jest to "sensacja" przyzwoicie skrojona. Jej wartością dodaną jest także to, że autor siedział ponoć po uszy w fachu agenta, jako tzw. "nielegał", oficer operacyjny polskiego wywiadu. I w tej fabule pewnie sporo tego zrzuca. Ponadto, co chyba cenne, powieść jest też po części refleksją nad tym całym kokainowym burdelem.

"Tutaj na brzegu Caguan wszyscy chcemy pokoju, ale nie da się osiągnąć pokoju w dżungli, podpisując papierek w Hawanie. Potrzebne są przynajmniej dwie rzeczy. Po pierwsze, stworzenie możliwości włączenia się FARC w życie polityczne kraju, przekształcenie partyzantki w ruch polityczny. Trzeba też znaleźć drogę wyjścia ze ślepego zaułka monokultury koki dla campesinos. Zaproponować plan rozwoju rolnictwa, jego finansowanie, prawnie zagwarantować własność ziemi uprawianej dziś przez cocaleros , rozparcelować między nich nieużytki, rozwinąć infrastrukturę, zapewnić wodę pitną, zapewnić kredyty... Wtedy może uwierzymy w demokrację."
Próba przerwania kokainowego ciągu...
(c) tres.pimientos

W tej powieści lubię również to, że autor dba o szczegóły, szczególiki. Jeśli np. agent Paweł dociera do Kolumbii to napijemy się z nim rasowej kolumbijskiej kawy, itp. Rzecz po całości napisana z jakąś pasją, dobrym językiem, doprawiona różnymi smaczkami, np. w postaci hiszpańskich "aportów". Na okładce dodano, że "na miarę polskiego Johna le Carré". Hmm. Dajmy się autorowi jeszcze rozkręcić. Może ciut więcej humoru, jak w takim powiedzmy, "Krawcu z Panamy" by nie zaszkodziło. Ale ogólnie, to się daje czytać!

["Dżungla we krwi. Roślina świętej śmierci", Tomasz Turowski, Wyd. Melanż 2015]


KRAJ SŁOŃCA W CIENIU

$
0
0

U mnie jedne książki wywołują drugie, to jest łańcuch nieskończony tak, jak jedne podróże domagają się innych. Pamiętam, że stojąc w popołudniowym słońcu, gdzieś na plaży z czarnym piaskiem w Palmar de Ocoa, w Dominikanie, wiedziałem nie wiadomo skąd, że na podobnej plaży stanę kiedyś w Dominice. To się planuje samo, jakby poza mną, ja te plany z biegiem czasu tylko dopinam, wedle możliwości. Ale wiem, że coś nastąpi, że będzie ciąg dalszy, że w próżni nie zostanę. Całe szczęście. Hartuję jedynie cierpliwość. Podobnie mam z książkami. To działa, jak hipertekst, służący odkrywaniu. Do tego, za nimi stoją filmy. Często biorą się jedne z drugich, lecz mogą też wieść żywoty oddzielne, jakie któregoś dnia zejdą się ze sobą w takich, czy innych okolicznościach. Tak było tym razem. Połączyły się treści haitańskie. Powieściowe i filmowe. Dobre treści. Rozdzieliło je chyba z dziesięć lat. O nich dzisiaj. O Haiti przede wszystkim. Bo Haiti kraj, jaki wiecznie nie daje mi spokoju...

Ta powieść „Niedziela, 4 stycznia”, jaką napisał Lyonel Trouillot szarpnęła mną porządnie. Niedawno wydano ją w Polsce. To Haiti sprzed ponad dekady, u kresu fatalnych rządów byłego kaznodziei, prezydenta Jean-Bertrand Aristide’a, u progu zamachu stanu, zamieszek, u zarania kolejnego chaosu, na jaki jest skazany ten niesamowity i zarazem nieszczęśliwy karaibski kraj. To Haiti pełne udręki, wypowiedzianej wprost i między słowami, Haiti umęczone, umordowane, gdzie ludziom obiecano przyszłość, jaka nie nadeszła. To kraj, na którego uśmiech runął „pięćdziesięciotonowy ciężar”, noszący „bolesną trumnę”, miejsce, gdzie tylko nieliczni mają jeszcze siłę, aby pielęgnować dobre wspomnienia, bo były czas, gdy haitańskie słońce kochali nie tylko przyjezdni, lecz sami Haitańczycy. A dzisiaj? „Bez względu na to, czy to się podoba poetom, słońce już nie dzwoni o taflę morza. […] Czym jest słońce w tropikalnym kraju, jeśli nie najbardziej wytartą z metafor?”.

Bohater Lucien idzie na manifestację antyrządową, by razem z innymi powiedzieć „dosyć!”. Będzie tam pełno policji oraz młodocianych gangsterów, jakim zapłacono, aby rozprawili się z tłumem. Jedni i drudzy mają strzelać, rozgonić protestujących, wybić im z głowy pragnienia zmian, szybko przywrócić porządek. Będzie dużo krwi, będzie „trup leżał na plecach z otwartymi oczami, wpatrującymi się w zawieszone nisko niebo transparentów”. Lucien opuszcza dom o poranku, schodzi z jednego ze wzgórz okalających Port-au-Prince, potem dotrze do centrum stolicy. Spotka tam swoje nemezis, wiemy to od początku. Jest niedziela, tego dnia przypada dwusetletnia rocznica wywalczenia niepodległości przez Republikę Haiti.

Lucien jest studentem, stać go na trzy mentolowe papierosy. Dorabia ucząc syna bogacza wysławiania się po ludzku, tego „durnia Alfreda”, jak mówi o nim ojciec, bo Alfred zna tylko język gier video. Student daje też lekcje na kursach wieczorowych w szkołach z „połamanymi ławkami”, gdzie uczniowie wyliczają mu złośliwie to, ile dni z rzędu nosi tę samą koszulę. Trzy dni to za dużo. Dlatego Lucien nie znajdzie żony, oto żelazna logika.

Lucien myśli o matce, o niewidomej istocie, jaka go wychowała, jaka dalej mieszka w zapomnianym, haitańskich interiorze. Idzie walczyć, a w głowie kotłują mu się matczyne mądrości: „Ja, czarna Ernestine-Saint Hilaire, mówię Ci, tylko głupek idzie na wojnę bez kija”. Lucien nie ma kija, ma przekonanie. Za to, jego młodszy brat Mały, albo Little Joe, z jakim zresztą dzieli dom, „od czasów internatu nigdy nie był miłośnikiem książek”. Życia wyuczyła go ulica. Jest w gangu, ma za pasem glocka, pistolet, wie, jak go używać. Bracia zejdą z tego samego wzgórza, osobno, innymi ścieżkami, lecz być może spotkają się na dole, w Port-au-Prince, tej niedzieli, 4 stycznia.

"Miasto Słońca" (2006) / "Niedziela, 4 stycznia" (2016). Jedno jakby dopełnia drugie.
(c) tres.pimientos

Za dużo złego Haiti

Kiedyś wracałem z Jimaní, miasteczka na granicy dominikańsko-haitańskiej, do Santo Domingo. Gdy wskoczyłem do minibusa, energiczny naganiacz wskazał mi jedno z ostatnich miejsc. Ale wybrałem inne, nie z tyłu przy oknie, ale tuż za kierowcą. Zamiast obok opasłego muchacho w białych adidasach i spranej czapce bejsbolówce New York Yankees, usadowiłem się przy skromnie wyglądającej dziewczynie o skórze koloru hebanu. "Patrzcie, cwaniak z niego, wybrał Morenitę, wybrał Czarnulkę!– posypały się komentarze, wywołując oczywiście salwy śmiechu. Była to raczej typowa scena, bez negatywnego wydźwięku. Mnie samego także wprowadziła w doskonały nastrój.

Z marszu chciałem nawiązać znajomość ze współpasażerką. Była nią Haitanka Géraldine. Wyglądała na wyczerpaną, mieliśmy późne popołudnie a ona podróżowała od rana. Przejechała kawał drogi z haitańskiego Gonaïves, gdzie spędziła część weekendu. Wracała na studia medyczne do dominikańskiej stolicy, wspominała o czekających ją ciężkich dniach na uczelni, oraz o perspektywie balangi pod koniec tygodnia. Znienacka spytała, co wiem o Haiti. Chętnie zacząłem się dzielić swoimi wiadomościami, wrażeniami. Nagle chwyciła mnie za rękę, dając znak, abym przestał. Spojrzała na mnie z rozczarowaniem, jak profesorka na studenta, który ją zawiódł. Odwróciła głowę do okna. Szeptała coś po nosem, chyba w języku kreolskim. Zmieszałem się.

Po dłuższym milczeniu Géraldine wróciła do rozmowy. Spadł mi z duszy kamień. Pamiętam, że wspominałem jej o filmie "Ghosts of Cité Soleil". Znała ten tytuł. Dlatego zmarkotniała. Uważała, że tylko takie Haiti pokazuje się światu, złe Haiti. Było w tym sporo racji.

Wracam do tego filmu co jakiś czas, choćby teraz, bo widzę w nim mocne dopełnienie tej powieści „Niedziela, 4 stycznia”. W Polsce trafił do widzów jako "Miasto słońca". Najpierw obejrzałem go na jednym z festiwali filmów dokumentalnych.

Już sama czołówka jest hipnotyzująca...



O Duchach z "Miasta Słońca"

Ekipa duńskiego reżysera Asgera Letha zrobiła w podłych slumsach haitańskiej stolicy Port-au-Prince żywy do szpiku kości materiał o tamtejszych gangach. Rezultatem jest dosadny, wyrazisty i przekonujący dokument, który wciąż budzi emocje i zmusza do myślenia.

Mówi się o nich Chimères de Cité Soleil– Duchy z Miasta Słońca. Tworzą nieformalne bojówki wspierające prezydenta Jean-Bertrand Aristide’a. Notoryczni gangsterzy, nieprzejednani, bezwzględni. Zaplątani w spiralę przemocy w jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc, o jakich słyszał świat. Czy młodzi zbrojni mogli wybrać inaczej, aby żyć godnie, po ludzku a nie na krawędzi? Mało prawdopodobne. Los nie pozostawił im alternatywy. Urodzeni tam, gdzie diabeł mówi dobranoc (sam żegnając się przed snem), ścigają się ze śmiercią, dzień w dzień. Albo ty rozdajesz kule, albo ktoś rozda je za ciebie. Główny bohater filmu, lider jednego z gangów, nie pozostawia złudzeń, bezwiednie wyznając, iż w Cité Soleil umiera się zawsze młodo...

Człowiek od razu wchodzi w rytm tego filmu i pozostaje w nim do końca. Za sprawą muzyki. Dodał ją sam Wyclef Jean. Ona łączy wszystkie rozbiegane fragmenty w spójny obraz. Słychać potężną dawkę, często agresywnego rapu, oraz łagodniejsze wstawki, które działają, jak pauzy - tłumią na chwilę duszną, gęstą atmosferę, w której rządzi nieprzewidywalność. Ujęcia ze slumsów, mimo że wielokrotnie chaotyczne, pourywane, poszarpane są dynamicznie zmontowane.

Czuć w tej akcji dokumentowania emocje operatora Serba Milosza Loncarevica, drugiego reżysera, który większość surowego materiału zebrał w pojedynkę w samym środku Cite Soleil. Wcześniej poznał gangsterów i w jakiś sposób zyskał ich akceptację. Jednak w którejś ze scen jeden z Haitańczyków mówi do niego wprost: "Chciałbym cię zabić, aby zabrać twoją kamerę..."

Odnosi się czasem wrażenie, iż to nie dokument, lecz film fabularny. Ponoć twórcom zarzucano "fabularność". Wątpliwości rozwiewa występujący tym filmie muzyk, wspomniany Wyclef Jean. Mówi, że to nie Hollywood, to rzeczywistość. Pochodzący z Haiti Wyclef, poza stworzeniem ścieżki dźwiękowej do filmu, pomógł go wyprodukować.

„Miasto Słońca” warto zobaczyć, przy jakiejś okazji. „Niedzielę, 4 stycznia” warto przeczytać. Łączą się ze sobą. Ukazują, to niechciane przez Géraldine "złe Haiti", to prawda, lecz obrazują również kraj, jaki ma prawo mieć nadzieję, mimo wszystko...

Trailer filmu "Miasto Słońca"



*Cytowane fragmenty pochodzą z: "Niedziela, 4 stycznia", Lyonel Trouillot, tłum. Jacek Giszczak, Wyd. Karakter 2016

Tego autora wydano również w Polsce: "Dzieci bohaterów", Lyonel Trouillot, tłum. Jacek Giszczak, Wyd. Karakter 2009

ROWEROWE KARAIBY Z GWIAZDAMI

$
0
0

Jeśli dotąd, z jakichś przyczyn, umykało Wam lato, polskie czy jakieś inne, to ten karaibski do cna kawałek La Bicicleta pomoże je przywrócić, na pewno!


Source: www.billboard.com

Shakira i Carlos Vives obok siebie. Śpiewają, tańczą, prują rowerami po różnych rewirach, życiem się cieszą. Dwoje kolumbijskich  Costeños , dwoje z karaibskiego wybrzeża. Ona z Barranquilli , on z Santa Marty. Sentymentalny ze mnie dureń, bo rozrzewniłem się jakość po obejrzeniu tego teledysku, kręconego w całości na kolumbijskich Karaibach. Oboje poukrywali w nim sporo nostalgii, emocji. Mam jakby to samo. W 13sek Shakira wjeżdża na most Laureano Gómeza, zwany Pumarejo, chwilę przed tym widzi powitalny szyld Bienvenidos a Barranquilla. Potem, w 25sek napawa się tym niemożliwym tropikalnym powietrzem. Prawie łza mi się toczy, bo ja też się tak napawałem. Zresztą, słałem Wam wówczas film, niemal "en vivo" nagrany wcześnie rano na tym moście, gdyśmy z Javierem przeprawiali się do Barranquilli. Pisałem, że dotąd Río Magdalenę miałem w powieściach Márqueza. W końcu na żywo! Carlos, rodowity Samario zaczyna podróż na pace terenówki w swojej Santa Marcie, w zasięgu hotelu, gdzie będąc w tym mieście nocowałem.

Ten kawałek ma w sobie absorbującą mieszankę popu, reggaetonu, ma karaibski zapłon. Shakira i Carlos bawią się muzyką w rodzimych okolicznościach przyrody, dają się ponieść sentymentom, wspomnieniom, towarzyszą im miejscowi, starsi, młodsi. Shakira śpiewa, że puedo ser feliz caminando relajada entre la gente, że może być szczęśliwa spacerując wśród ludzi. W Barranquilli zajeżdżają rowerami do Colegio la Enseñanza, gdzie sławna Barrnaquillera chodziła niegdyś do szkoły. W 1min41sek radują się orzeźwiającym deserem, zwanym w Kolumbii, Wenezueli, Panamie - raspao - za czym kryje się lód "skrobany na śniegowe wiórki", polany mlekiem skondensowanym i syropem owocowym, np. z marakui. Deser ten przygotował im señor ukazany ze swoim mini food-truckiem w 1min39sek. W Dominikanie podobny frykas zwie się frío, frío. Dzieciaki za nim przepadają, dorośli też się łamią.

Shakira prosi, aby Carlos zabrał ją na rowerze tam, gdzie zagrają w bola 'e trapo, czyli jakby w "szmaciankę na małe bramki", rodzaj piłki ulicznej w Barranquilli, popularnej zwłaszcza w biedniejszych dzielnicach. Produkowanie takich piłek, dosłownie "ze szmat" było tam dawniej częścią lokalnej tradycji. Potem tradycja ta nieco podupadła, lecz ponoć dzisiaj się odradza.

Shakira śpiewa, że chciałaby przemierzyć z Carlosem trasę desde Santa Marta hasta La Arenosa. Myśląc o finale wojaży, używa jednego z przydomków Barranquilli - La Arenosa, co można tłumaczyć, jako "piaszczysta", albo "zapiaszczona". Niegdys strumienie powstałe po gwałtownych ulewach znosiły mnóstwo piasku, którego hałdy zalegały później na ulicach miasta. Zresztą, położenie Barranquilli u ujścia największej w kraju rzeki Magdaleny dodatkowo uzasadnia tę ksywę.

Od 3min06sek widzimy Shakirę i Carlosa odzianych w piłkarskie koszulki. Ona w swojskich barwach Junior de Barranquilla, on jako fan Unión Magdalena, drużyny z Santa Marty. Chociaż na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że Carlos nosi koszulkę klubową... Barcelony, jak Gerard Piqué, czyli facet Shakiry.

Oba zespoły są historycznymi rywalami. Ich pojedynki nazywano w przeszłości clásico costeño, czyli niejako "derbami wybrzeża". Ostatni raz Junior i Unión stoczyli klasyczny bój w 2005 roku, potem ten drugi team spadł do niższej ligi. Dlatego "potyczka piłkarska" muzyków na plaży była, jakby zabawową „reaktywacją” tamtych dobrych, sportowych czasów. Całą "karaibskość" obu ekip podkreślają ich przydomki. Idole Shakiry to Los Tiburones, "Rekiny" . Carlos Vives stawia na El Ciclón Bananero, "Cyklon Bananowy", jakby wyjęte z powieści Márqueza wietrzysko pustoszące plantacje bananów, z jakich słynie rejon wybrzeża

Skoro pojawił się Pique, to trzeba wspomnieć, że Shakira dwa razy "puszcza mu oko": raz w teledysku, raz w tekście utworu. Na koszulce Juniora nosi numer 3, podobnie jak jej luby w swoim barcelońskim klubie. Poza tym, śpiewa kierują do Carlosa słowa, w których chodzi z grubsza o to, że jeśli on pokaże kiedyś Pique'mu El Tayrona, ten nie zechce potem jechać do Barcelony. Tak mu się spodoba.

El Tayrona to Parque Nacional Natural Tayrona, położony blisko Santa Marty park narodowy. Obejmuje malownicze połacie karaibskiego wybrzeża. Jest jedną z wizytówek turystycznych Kolumbii.

W teledysku widzimy również mężczyznę grającego na akordeonie, w tradycyjnym kapeluszu z wybrzeża zwanym sombrero vueltiao, oraz z wełnianą indiańską torbą-workiem u boku, zwaną mochila arhuaca. To Edigio Cuadrado , specjalizujący się vallenato, tradycyjnej muzyce z korzeniami na kolumbijskich Karaibach.

W 1min48 sek teledysku pojawiają się drewniane domki na palach, rozrzucone gdzieś na wodach Ciénaga de Pajaral, będących "bocznicą" Ciénaga Grande de Santa Marta , największego mokradła Kolumbii. Tworzą nawodne, dość liczne i urocze pueblo zwane adekwatnie Nueva Venecia, czyli „Nowa Wenecja”.

Z miejscem tym wiąże się makabryczne zdarzenie, dobitnie świadczące o niestabilnej, pełnej przemocy historii Kolumbii. W listopadzie 2000 roku wtargnęło tam na łodziach motorowych kilkudziesięciu paramilitares, czyli bojówkarzy z prawicowych oddziałów AUC ( Autodefensas Unidas de Colombia) masakrując prawie czterdziestu rybaków pod zarzutem kolaboracji z wrogą lewicową partyzantką ELN...

La Bicicleta - prosty i przyjemny wakacyjny kawałek, lecz widać też, że można z niego wiele wyciągnąć, zainspirować się, uzupełnić nieco obraz tych niesamowitych Karaibów, tych kolumbijskich, jakie nie tylko Márqueza usidliły.

Niech Wam się dobrze słucha!

MOJE BOSKIE RIO

$
0
0

Kiedy wspominałem o Río San Juan prawie dziesięć lat temu miałem obawy, że odsłonię za dużo i odczaruję miejsce, gdzie odnalazłem własny „dominikanki azyl”. Człowiek, jeden czy drugi, jest naiwny. Chce zachować dla siebie to, co rajskie jak najdłużej. Ale tak się nie da. Bo człowiek jest tylko człowiekiem, w końcu się z innymi podzieli, nie wytrzyma. Z drugiej strony, czułem podświadomie, że trafią tam nieliczni. Bo Río potrafiło maskować swe walory, dla większości pozostało po prostu nijakie. Ponoć, miasteczko było dawniej prosperującą wioską rybacką. Teraz wiedzie żywot niespieszny, szczęśliwie uniknęło turystycznej rozróby, nie wciska ludziom pamiątkarskiego kiczu. Ale nie jest zapóźnione w rozwoju, nie jest otępiałe, ma swoje turystyczne wabiki; lagunę mangrową, dyskretne plaże, ciche zatoczki, tropikalne landszafty, wokół rozbuchaną przyrodę. Wydaje się być pro – turystyczne, wytrwale zachowując przy tym umiar. Jednak Río ma przede wszystkim uzależniający klimat, to coś nieuchwytnego siedzi w ludziach, w otoczeniu, Río ma jakąś pociągającą wieczną sielskość, tym uwodzi.

El Caleton, , Río San Juan.
(c) tres.pimientos
Río San Juan.
(c) tres.pimientos
Witamy w Río San Juan
(c) tres.pimientos

Bienvenidos a Río San Juan, czyli witamy w Río

W czasie „wojaży inicjacyjnych” po Dominikanie w 2006 roku gościłem w Río trzy razy. Niewiele brakowało do czwartego razu. Ale po powrocie z Haiti dopadła mnie zemsta człowieka, który jadł szkło a ja patrzyłem na te wyczyny z angielskim dystansem, albo złośliwością w stylu Monty Pythona: Jak to jest chodzić po świecie ze szklaną watą w tyłku? Kiedy ten fakir, szaman, czy kim on tam był wykończył swój spektakl, wybrał mnie z tłumu, zajrzał mi prosto oczy, głęboko i natarczywie. Nie wiedziałem, co planował, ale wytrzymałem tę "parapsychiczną" próbę. Niech sobie czaruje sąsiada, albo byłą żonę, nie mnie. Myślałem, że wyszedłem z tego cało. Nic bardziej mylnego. Dzień później sczyściło mnie doszczętnie, czary-mary zadziałały. I może podwójnie, bo nie dałem tamtemu napiwku. Nie pamiętam, czy nie chciałem dać, czy zapomniałem. Nadwątlony działaniem nieznanych sił powodujących gastryczną katastrofę próbowałem ostatni raz odwiedzić Río. "Zobaczyć Río i umrzeć", zapewne tego chciałem. Ale nie wyszło. Choroba zmieniła mnie w karła szukającego kryjówki w rowie, tuż przy drodze do Río. Bredziłem coś cienkim głosem, bo na nic innego nie było mnie stać.

Na początku było znacznie lepiej. Najpierw dotarłem do Río od strony Sosua i Cabarete. Potem jeszcze dwa razy, w ten sam sposób. Stałem na poboczu północnej, krajowej drogi numer 5, łapiąc na stopa często kursujące carros públicos, te tanie wieloosobowe, „kolektywne” taksówki, znacie je, pisałem o nich nie raz, albo sami nimi jeździliście mając z tego jako taką frajdę. Najlepiej zrobić tak: kiedy zbliża się pożądany wehikuł, z typowym trapezem na dachu – choć innym niż w zwyczajowej taxi – wystawiamy rozczapierzoną dłoń (tyle paluchów, ilu potencjalnych pasażerów), aby szofer ocenił, czy ma hamować, czy pruć dalej. Będąc w np. duecie, robicie „victory” dokładnie tak, jak Churchill, czyli wewnętrzną stroną dłoni w stronę łapanego. Jeśli jakimś cudem dłoń ułożycie odwrotnie, dacie kierowcy sygnał, aby się... odpieprzył. Takie niuanse, tutejsza mowa ciała. Złapałem furę od razu. Wewnątrz zaskoczenie, bo tylko jeden pasażer, urzędnik banku, jak się okazało, w odprasowanej kremowej guayaberze. Myślałem, że to będzie „puszka sardynek”, bo carros públicos potrafią wycisnąć soki z ludzi, szczególnie na tej trasie. Bywa, że człowiek przyjmuje z musu pozycję, jaka skompromituje niejednego jogina.

Do pokonania ponad czterdzieści kilometrów. W Dominikanie to jednak długi odcinek. Z powodu kondycji dróg. Dzisiaj jest o niebo lepiej, inny wymiar. Nakładli wszędzie asfaltu, wyrównali, pociągnęli autostrady przez kraj, jest po czym jeździć. Nasi spece-drogowcy mogli by się poduczyć. Ale wtedy stany nawierzchni przechodziły z jednej skrajności w drugą. Raj dla terenówek. Poligon przetrwania dla osobówek. My jechaliśmy zużytą toyotą corollą. Połowę z tej czterdziestki śmignęliśmy normalną szosą, resztę polem minowym po eksploatacji, z setkami dziur i lejów różnej szerokości i głębokości. Gdy jest po czym jechać, dominikańscy kierowcy śmigają, jak pershingi, gdy droga znika prowadzą swe fury ostrożnie, schodzą do tempa żółwiego. Każdy felerny ruch i chwila bezmyślnej brawury mogą się skończyć tym, że koła i strzępy podwozia zostaną z tyłu. Dla kierowcy to oznacza kaplicę: setki pesos na naprawy i zawieszenie roboty na jakiś czas. Dbają o maszyny, na ile mogą, bo rodzina musi jeść. Czasem, ładując się do jednego, czy drugiego carro público zadawałem sobie nieme pytanie: jak to możliwe, że taki złom wciąż jest na chodzie? Ale koszty przejazdów były rewelacyjnie, więc nie narzekałem. Aby do przodu. Nie zliczę, ile razy korzystałem z tych osobliwości dominikańskiego transportu, tam na północy, albo w Santo Domingo. Río zawsze opuszczałem w carro público, a potem gapiłem się po drodze w wiejskie pejzaże ustrojone palmami królewskimi, ostatnio z moimi amigos, Pablem i Arturem.

Okolice Río San Juan.
(c) tres.pimientos
Chłopak na swym stalowym rumaku, czyli na motoconcho zaraz zaproponuje podwózkę.
Okolice Río San Juan.
(c) tres.pimientos
Okolice Río San Juan.
(c) tres.pimientos
El Caleton, Río San Juan.
(c) tres.pimientos

Río magnetyzowało mnie od pierwszego wejrzenia, posiadło mnie, skradło mi duszę. To przez ludzi, którzy mówili, że w Río jest tranquilo, spokojnie, że jest tam piękna naturaleza, „przyroda”, że trzeba tam jechać i pójść na taką małą plażę, też „spokojną”, gdzie będą tylko Dominikańczycy. Tamtym ludziom chodziło o El Caleton, wtedy nie mogłem tego wiedzieć, chodziło im o to cudo leżące kawałek poza Río San Juan, ni to miastem, ni wioską zawieszoną w popołudniowym letargu. Tutejsi zwali ją pieszczotliwiela playita, całkiem trafnie, bo to faktycznie była „plażyczka” i taką pozostała. Jakieś dwieście metrów drobnego piasku, morze koloru, od razu do polubienia, tafla wody ledwo wzruszona i faktycznie więcej miejscowych, niż obcych. Jedni sjestowali, byczyli się na leżakach, stojących pod migdałowcami, inni jedli dusznego kurczaka z ryżem i z czym tam jeszcze, pili rum i Presidente. W wodzie kawałek od brzegu młody, może sanky-panky, żigolak po tutejszemu, ogolony na zero, prężny Mulat coś kombinował z turystką ze dwa razy od niego starszą, co najmniej, nurkował, długo nie wypływał, no wiecie, chyba dobrze tamtej było, bo chichotała, jak Ania Shirley po malinowym winie.

El Caleton, Río San Juan.
(c) tres.pimientos

El Caleton nie zmieniła się do dzisiaj, choć wtedy było tam zupełnie dziko, tak że fauna żyła po swojemu, coś mnie okrutnie haratnęło w dłoń, chyba wlazłem w nieswoje chaszcze, jak pionier, jakiś owad, osa czy inny diabeł z lancetem, pojawiło się to-to nagle, wykonało wyrok i czmychnęło, jak „predator”, ryknąłem z bólu, wpakowałem dłoń w sól oceanu; na tej „plażyczce” nie było żadnego normalnego baru, czy garkuchni, raczej prowizorki, a ludzie przywozili wałówkę ze sobą, siadali i zaczynali biesiadę. Z biegiem czasu powstała jakaś wydajniejsza infrastruktura, na szczęście nieinwazyjna, taka typowo karaibska, drewniana, malownicza, aby można było zjeść „coś z rafy” i wypić piña coladę prosto z wydrążonego ananasa i wyjeść do reszty miąższ. O tej piña coladzie Pablo powie dziesięć lat później, że „jest pierwszej wody”.

Piña colada "pierwszej wody"
El Caleton, Río San Juan.
(c) tres.pimientos

Caribeya, czyli nowe "Karaiby..."

$
0
0

Przyjaciele - Caribeya - już na swoim miejscu!!

Caribeya, to "Karaiby i inne rewiry" w nowej odsłonie!!!

Zapraszam, teraz widzimy się już na:

www.caribeya.pl

Placek z rabarbarem

$
0
0

11

To łatwe ciasto nie wymaga miksera i łączy się w kilka minut. Ostatecznym rezultatem jest bogaty, custardowy placek, który doskonale komponuje się z tartą rabarbarową polewą.

SKŁADNIKI
    • 4 łyżki. stopione masło niesolone, plus więcej temperatury pokojowej na patelni
    • 1 szklanka mąki uniwersalnej i więcej na patelnię
    • 3/4 łyżeczki. proszek do pieczenia
    • 1/2 łyżeczki. Sól koszerna
    • 2 duże jaja
    • 1 duże żółtko jaja
    • 1 1/2 kubka cukru, plus więcej do posypania
    • 1/4 szklanki śmietany
    • 2 łyżki stołowe. ciemny rum
    • 2 łyżeczki. drobno startej skórki cytrynowej
    • 13 oz. łodygi rabarbaru
PRZYGOTOWANIE
  1. Do przodu:
    1. Rozgrzej piekarnik do 350 ° F. Masło i miska na mąkę. Wymieszaj proszek do pieczenia, sól i 1 szklankę mąki uniwersalnej w średniej misce. Ubij jajka, żółtko i 1 1/2 szklanki cukru w ​​dużej misce, aż będą bardzo blade i gęste, około 1 minuty. Trzepaczka w roztopionym maśle, kwaśnej śmietanie, rumu i skórce z cytryny. Dodaj suche składniki i złóż, aż ciasto będzie gładkie; zeskrobać do przygotowanej patelni.
    2. Rozmieść rabarbar w ciasnych rzędach nad cieście, przycinaj, aby pasował. Posypać większą ilością cukru i piec, aż ciasto będzie złote na wierzchu i zrumieni się wokół boków, 45-55 minut. Przenieś patelnię do stojaka na druty i pozostaw ciasto do wystygnięcia na patelni 10 minut. Przesuń nóż wokół boków ciasta, aby rozluźnić i odmówić. Wsunąć bezpośrednio na stelaż i całkowicie wystygnąć.

Słodkie, ciasteczka drożdżowe nasączone rumem

$
0
0

12

Uproszczenie tradycyjnego deseru baba au rhum (słodkie, ciasteczka drożdżowe nasączone w rumie) z zakupionym w sklepie brioszem czyni z niego nie mniej imponujący sposób na zakończenie wieczoru.

SKŁADNIKI
    • 8 suwaków brioche (około 1 1/2 uncji każdy), podzielone
    • 2 1/4 szklanki cukru
    • 1 1/2 szklanki ciemnego rumu
    • 4 (2x1 ") usuwa pomarańczową skórkę
    • Szczypta koszernej soli
    • 2 łyżeczki. ekstrakt waniliowy
    • 1 szklanka ciężkiego kremu
    • 16 świeżych fig, rozdartych
  PRZYGOTOWANIE
    1. Rozgrzej piekarnik do 375 ° F. Bułeczki tostowe, pocięte na bok, na blasze do pieczenia na złoty kolor, około 6 minut; ostudzić.
    2. W międzyczasie gotuj cukier, rum, skórkę pomarańczową i sól w średnim rondlu na średnim ogniu 5 minut. Zredukuj ciepło do średnio-niskiego i gotuj na wolnym ogniu, mieszając od czasu do czasu, 6 minut. Wyskocz i odrzuć skórkę pomarańczową. Dodaj wanilię i pozwól, aby syrop ostygł lekko. Przenieść 1/2 szklanki syropu do miski; zarezerwować resztę na serwowanie.
    3. Pracując na czas, delikatnie zanurzaj i zamieniaj brioche w syropie, aż do równomiernego pokrycia i przemoczenia przez około 30 sekund. Umieść na stojaku z drutu nad ręcznikami papierowymi; siedźmy 5 minut. Powtórz proces dumpowania z brioche i pozwól odpocząć 10 minut (chcesz, żeby się lepiły).
    4. Ubij śmietankę w średniej misce i średnio miękkich szczytach. Podzielić brioche między talerze i góry z kupką bitą śmietaną. Rozmieść kilka fig i skrop odrobinę zarezerwowanego syropu.

Pomidory z sardynkami

$
0
0

13

Tym razem sardele nie są opcjonalne. Są integralnym składnikiem tutaj, i warto szukać dobrych marek. Uwielbiamy oleje z Ortiz, Agostino Recca i Merro.

SKŁADNIKI
    • 4 uncje haricots verts lub zielona fasola, przycięte
    • Sól koszerna
    • 2 funty średnich pomidorów, niektóre w plasterkach, niektóre pokrojone w kliny
    • 1 pinta Gold Gold i / lub pomidorkami koktajlowymi, przekrojonymi na pół poprzecznie
    • 16 wypełnionych olejem filetów anchois
    • 1/4 szklanki liści selera lub liści pietruszki
    • 2 łyżki stołowe. czerwony ocet winny
    • 2 łyżki stołowe. Oliwa z oliwek z pierwszego tłoczenia
    • Wędzona lub regularna, łamliwa sól morska
    • Świeżo zmielony czarny pieprz
  PRZYGOTOWANIE
    1. Gotuj haricots w dużym garnku z wrzącą, osoloną wodą do jasnozielonej i delikatnej, około 5 minut. Za pomocą łyżeczki ze szczeliną przenieś do miski lodowatej wody; ostudzić. Odcedzić i osuszyć.
    2. Toss haricots verts, oba rodzaje pomidorów, anchois, liście selera i ocet w dużej misce; sezon lekko z koszerną solą.
    3. Przenieś sałatkę na półmisek, skropcie oliwą i dopraw solą morską i pieprzem

Łosoś z salsą ze słodkich ananasów

$
0
0

14

Przyprawiony pikantny pieczony łosoś z salsą ze słodkich ananasów. Chcesz jeszcze bardziej zwiększyć temperaturę? Zostaw nasiona w jalapeño.

SKŁADNIKI
  1. Dla łososia:
    • 1 łyżka zmielonej papryki
    • 1 łyżeczka granulek czosnku
    • 1 łyżeczka suszonego tymianku
    • Szczypta ziemi cayenne
    • 1/4 łyżeczki mielonego czarnego pieprzu
    • 6 uncji łososia
    • Spray olej kokosowy
  2. Do salsy:
    • 1/4 szklanki posiekanego świeżego ananasa
    • 1/4 szklanki posiekanej papryki
    • 1 jalapeño, wysiane i pokrojone w kostkę
    • 1/2 szklanki pokrojonej w kostkę czerwonej cebuli
    • Sok z 1 limonki
    • Szczypta soli
  PRZYGOTOWANIE
    1. Rozgrzej piekarnik do 375 ° F.
    2. W misce połącz przyprawę wyczuwalną: paprykę, granulki czosnku, tymianek, cayenne i czarny pieprz. Przetrzyj przyprawę na wszystkie strony łososia.
    3. Pokryj blachę do pieczenia sprayem z oleju kokosowego, a następnie umieść przyprawionego łososia na blasze i piecz przez 25 do 30 minut lub do momentu, gdy łosoś będzie jędrny, ale nie suchy.
    4. Podczas pieczenia łososia przygotuj salsę. Połącz wszystkie składniki salsy w misce i pozwól smaki połączyć w temperaturze pokojowej, aż łosoś będzie gotowy. Na wierzch ugotowany łosoś z połową salsy, a drugą połowę w lodówce.

Wolno pieczona papryka

$
0
0

15

Usprawniliśmy ten przepis, aby uzyskać doskonałe wyniki w ciągu godziny; podawać obok pieczonego kurczaka lub łyżkę nadziewane smażonymi na patelni rybami lub chlebem tostowym.

SKŁADNIKI
    • 5 żółtych, pomarańczowych lub czerwonych papryczek, połową, nasion i żeber usunięto
    • 6 łyżek. oliwa z oliwek extra-virgin, podzielona i więcej do serwowania
    • Sok z 1 cytryny
    • 1 łyżka. zacięcie rys
    • 1 łyżka. biały ocet balsamiczny lub ocet winny
    • Sól koszerna
    • 2 łyżki stołowe. liście oregano
  PRZYGOTOWANIE
    1. Brojler ciepła. Podrzuć paprykę z 2 łyżkami. oliwę na obrzeżonym arkuszu do pieczenia i ułożyć w dół. Podsmażyć, obracając blachę do pieczenia do połowy, aż skóra poczernie, 12-14 minut. Obniżyć temperaturę pieca do 200 ° F i kontynuować pieczenie papryki, aż będzie bardzo miękkie, ale nie papkowate, około 1 godziny. Ostudzić nieco, a następnie zeskrobać i wyrzucić skórki. Przekrój papryki wzdłuż na paski o szerokości 1/2 ".
    2. Trzepaczka soku z cytryny, dżemu, octu i 4 łyżki. olej w średniej misce. Jeśli dżem figowy jest bardzo gruby, użyj widelca do zacierania na mniejsze kawałki; sezonowy sos z solą. Wymieszać z papryką; smakuj i doprawiaj solą. Rzuć płaszcz.
    3. Tuż przed podaniem wymieszać oregano i obficie popić większą ilością oleju.
    4. Paprykę (bez oregano) można przygotować na 2 dni. Pokrywa; chłód.

Przepyszny orzeźwiający deser

$
0
0

16

 

Jako deser,  fior di latte odnosi się do lodów wykonanych bez żółtek, dzięki czemu czysty smak słodkiej śmietany może świecić. Jeśli masz w swojej okolicy gelaterię, kup kilka pintów. Jeśli nie, użyj lodów waniliowych i wyobraźni.

SKŁADNIKI
    • 2 pints fior di latte gelato
    • 1 szklanka Nutelli
    • Grubo siekane tosty blanszowane orzechy laskowe, kruche ciasteczka amaretti (włoskie makaroniki) i / lub ciasteczka waflowe (do serwowania)
  PRZYGOTOWANIE
    1. Umieść łyżkę lodów w każdej chłodzonej misce. Przykryj po jednej porcji Nutelli i na wierzchu kolejną gałką lub dwoma lodem. Do góry według życzenia.

Soczystego stek

$
0
0

17

Od czasu do czasu pragnę soczystego steku z idealnie rumianą skórką. Do niedawna to pragnienie było spełnione tylko podczas uroczystości w eleganckich restauracjach. Byłem jednak zdeterminowany, aby odtworzyć stek z doskonałej jakości w domu, więc moja rodzina nie musiałaby tak długo czekać między nimi. Po zbadaniu i przetestowaniu wielu metod, w końcu znalazłem taki, który daje powierzchnię przypieczętowaną do perfekcji i średnio-rzadki różowy środek. Wołowina jest zwieńczona pikantnym masłem miso, aby zapewnić najwyższą jakość steków.

SKŁADNIKI
  1. Masło Miso:
    • 1/4 szklanki (56 g) masła niesolonego, zmiękczonego
    • 2 łyżki (39 g) żółtej pasty miso
    • 1 łyżka (3 g) cienko pokrojonej zielonej cebuli
    • 1/4 łyżeczki czarnego pieprzu
  2. Stek:
    • 2 duże steki ribeye o grubości co najmniej 1 1/2 cala (3,8 cm)
    • Sól koszerowa, zgodnie z zapachem
    • Czarny pieprz, zgodnie z przyprawami
    • 1 łyżka (15 ml) oleju roślinnego
    • 1 łyżka (14 g) masła niesolonego
    • 3 ząbki czosnku, z grubsza posiekane
    • 1/4 szklanki (10 g) cienko pokrojonych białych i jasnozielonych części zielonej cebuli
    • 1/4 szklanki (10 g) cienko pokrojone w plastry zielonej cebuli, do dekoracji
    • 1/4 szklanki (4 g) liści kolendry, do dekoracji
  PRZYGOTOWANIE
    1. W przypadku masła miso połącz zmiękczone masło i miso razem w małej misce. Dodaj zieloną cebulę i pieprz i połącz. Przechowywać w temperaturze pokojowej lub zawinąć w folię o wymiarach 1 1/2 cala (3,8 cm) w folię i przechowywać w lodówce. Przed podaniem pokroić w plasterki.
    2. Jest jedna kluczowa różnica dla tej metody dla grubych steków. Pierwszym krokiem jest lekkie podgrzanie steków w piekarniku przed gotowaniem na kuchence. Ustaw statyw piekarnika w pozycji środkowej i podgrzej piekarnik do 275 ° F (135 ° C). Dodaj żeliwne patelnie do piekarnika, aby się rozgrzać. Lubię używać podgrzanej patelni z żeliwa, ponieważ bardzo dobrze zatrzymuje ciepło podczas pieczenia. Umieść stojak z drutu na brzegowej blasze do pieczenia i odłóż na bok.
    3. Pat suszyć steki za pomocą ręczników papierowych, wyciskając tyle wilgoci powierzchni, jak to możliwe. Przypraw po obu stronach stek solą i pieprzem. Przełóż steki na stojak z drutu i umieść w piekarniku. Ciepło pomaga wysuszyć wolną wilgoć na powierzchni steków, aby przyspieszyć brązowienie i czas gotowania na patelni.
    4. Gotuj stek, aż temperatura wewnętrzna osiągnie 90 do 95 ° F (32 do 35 ° C) dla średnio rzadkich lub 100 do 105 ° F (38 ° C do 41 ° C) dla medium, około 15 do 20 minut. Czas będzie się różnić w zależności od grubości steków. Usuń steki z piekarnika.
    5. Na rozgrzanej patelni żeliwnej o średnicy 12 cali (30 cm) rozgrzej olej roślinny na dużym ogniu, aż zacznie palić. Ostrożnie dodaj steki i odstaw do zrumienienia z ładną skórką, około 2 minut. Obróć steki za pomocą szczypców i odczekaj aż do momentu zrumienienia, od 1½ do 2 minut, lub do momentu, aż termometr natychmiastowy zostanie włożony do najgrubszej części rejestrów steków w temperaturze od 120 do 125 ° F (średnio do 50 ° C) w przypadku średnio rzadkich lub 130 ° F (54 ° C) dla medium.
    6. Zmniejsz temperaturę do średniej i dodaj masło, czosnek i białe i jasnozielone części zielonej cebuli. Obróć steki na boki, aby ugotować i wylać resztki tłuszczu, około 1 do 2 minut. Na krótko polej steki mieszanką masła, czosnku i zielonej cebuli. Pieczenie steków podczas smażenia z olejem pomaga rozprowadzać wszelkie aromaty, takie jak zioła na patelni i równomiernie przyrumieni powierzchnię. Masło dodaje się pod koniec, aby dodać aromatu, odczucia w ustach i zachęcić do większego brązowienia z powodu stałych składników białka mleka w maśle.
    7. Natychmiast przenieś steki do czystego stojaka z drutu umieszczonego na szalce, aby odpoczął przez 10 minut. Podawaj steki z masłem miso, zieloną cebulką i kolendrą.

BANANOWE MUFFINKI

$
0
0

18

Te wilgotne, łatwe babeczki polegają na zmiażdżonych bananach i płatkach kokosowych dla wysublimowanej tekstury i tropikalnego smaku.

SKŁADNIKI
    • 1 1/4 szklanki mąki uniwersalnej
    • 1 łyżeczka proszku do pieczenia
    • 1/4 łyżeczki soli
    • 2 bardzo dojrzałe banany, puree (3/4 szklanki)
    • 1 kij (1/2 szklanki) niesolonego masła, stopiony
    • 2/3 szklanki cukru
    • 1 duże jajko
    • 1/2 łyżeczki wanilii
    • 3/4 szklanki słodzonego płatka kokosowego
  1. Specjalny sprzęt
    • pojemnik na muffinki z 8 (1/2 kubka) mufinkami; wkładki papierowe
  PRZYGOTOWANIE
    1. Ustaw piekarnik w pozycji środkowej i rozgrzej piekarnik do 375 ° F. Ustaw kubki na muffinki liniowe.
    2. Wymieszaj mąkę, proszek do pieczenia i sól w misce. Wymieszaj banany, masło, cukier, jajko, wanilię i pół filiżanki kokosa w dużej misce, aż dobrze się połączą, a następnie włóż do mąki, aż mąka zostanie po prostu zwilżona.
    3. Podzielić ciasto między wyłożone mufinką kubki i posypać pozostałym 1/4 kubka kokosa. Upiec, aż muffiny będą napuszone i złote, około 25 minut. Przenieść muffiny do stelaża i lekko się schłodzić.
Viewing all 42 articles
Browse latest View live